Otworzyła oczy, czując znajomy zapach.
Pierwszym co ujrzała było
niebo – szare, zalane falą deszczowych chmur. Czubki drzew kołysał mocny
wiatr, a w powietrzu unosił się zapach deszczu.
Podniosła się z mokrej ziemi. Pod paznokciami zebrało
się błoto, a ubranie przesiąkło metalicznym zapachem krwi.
Obok stał Sam. Usta miał zaciągnięte w wąską kreskę,
oczy przymknięte, a włosy zmierzwione. Jego długi, czarny płaszcz powiewał na
wietrze. W półmroku wyglądał oschło i nieznajomo. Coś w jego posturze mówiło o
arogancji i źle. Może to jego dusza pokazywała prawdziwe oblicze? Czuł się
pewnie na własnym terytorium, we własnym świecie, jakże obcym dla Airi.
Rozejrzała się dookoła i dopiero teraz dostrzegła
mężczyznę. Stał nieruchomo, z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Na głowie miał
brązowy kaptur, a cała jego postura schowana była pod długą płachtą. Mimo to,
Airi doskonale widziała jego twarz. Brązowe, głębokie niczym otchłań, oczy,
kwadratową szczękę i brodę, która zasłaniała niemal całą szyję. A do tego usta,
wydatne i zaciśnięte oraz nos, szpiczasty, podkreślający jego władzę,
dostojność.
– Witaj, ojcze. – Skłoniła głowę.
– Witaj – odparł sucho, robiąc
przy tym kilka kroków, tak, by znaleźć się blisko niej. Jego ciężkie buty,
zostawiły ślady w mokrej ziemi. – Jesteś tu z konkretnego powodu.
Jego głos brzmiał srogo. Airi nie pamiętała dnia, w
którym usłyszała ciepło ojcowskiego tonu. Henri był człowiekiem godnym i niemal
szlacheckim. Stawiał swoją władzę ponad uczucia, ponad serce. Może dlatego nie
był w stanie pokazywać miłości wobec córki? Może dlatego zostawił ją samą, z
dala od jedynej osoby, z którą wiązały ją więzi krwi? Z dala od bezpieczeństwa,
a przynajmniej tak jej się wtedy wydawało. Zostawił ją samą. Samą na pastwę
wyobcowania, irracjonalności świata. Samotną, bezbronną.
– Domyślam się – odparła
sucho, spoglądając w jego ciemne oczy.
Henri zrobił dwa kroki w tył, jakby obawiając się jej
głosu. Zacisnął ręce w pięści, a głowę uniósł jeszcze wyżej, choć Airi wydawało
się, że nie jest to możliwe.
– Zostaniesz tu przez jakiś
czas. Na Ziemi nie jest już bezpiecznie.
Airi przymknęła zmęczone powieki. Nadal była
oszołomiona. Jej organizm nie był przyzwyczajony do podróżowania między
światami, w przeciwieństwie do Sama, regenerował się dużo wolniej.
Powoli przetrawiła słowa. Słowa, które dopiero teraz
uderzyły w nią ze zdwojoną siłą.
– A tutaj jest? – spytała. Jej
głos lekko zadrżał, nie z żalu, lecz z wściekłości. Odrzuciła nerwowo włosy z
ramion, tak, by powolnym ruchem opadły na plecy.
– Będę mieć cię na oku,
Airillo. – Mówił rzeczowo, beznamiętnie. Nigdy nie okazywał uczuć. – Samuel się
tobą zaopiekuje. Zamieszkasz w lesie. Nikt nie może wiedzieć, że wróciłaś.
Oddalił się. Jego ciężkie kroki odbijały się echem
wśród drzew. Gdzieś daleko, kiedy wzrok Airi przestał go widzieć, za gęstymi
paprociami i w mlecznej, gęstej mgle, odwrócił się jeszcze w jej stronę.
– W pokoju, Airillo – rzekł.
– W pokoju, ojcze.
Weszła do starej, drewnianej chaty, która znajdowała
się kilka mil od miejsca, w którym zostawił ich Henri. Poczuła zapach wilgoci.
Mimo, że wcześniej nie było jej zimno, teraz poczuła ukłucie jesiennego
deszczu, a na jej rękach pojawiła się gęsia skórka. Usiadła na kanapie, starej,
wyblakłej i niezbyt wygodnej. W niczym nie przypominała tej, którą zostawiła w
domu, w jej domu. Teraz wydawał się tak odległy, niemal jak sen, jak marzenie,
za którym mogła jedynie tęsknić.
– Na Ziemi jest zdecydowanie
bardziej rozrywkowo. – Sam, który odezwał się do niej po raz pierwszy, od
momentu, kiedy znalazła się w Infibi, rozłożył się wygodnie na fotelu naprzeciw
niej, nogi układając w ten sam znajomy sposób – na stoliku. Z kieszeni
wyciągnął paczkę papierosów. – Palisz?
Airi odetchnęła głęboko, starając się dostrzec
pozytywy. Towarzystwo niewiele się zmieniło, ale raczej nie należało do plusów.
Chatka skromna, śmierdząca wilgocią. Ciemność i szarość Infibi, która również
nie należała do najlepszych. Może zdoła przynajmniej poznać świat, ten drugi.
Infibi, miasto, noszące ze sobą śmierć i ból, miasto, gdzie dzień jest nocą, a
noc dniem. Miasto, którego tajemniczość stała się zagadką, dla niej i dla
Ziemi.
– Co się dzieje, że stało się
tak niebezpiecznie? – spytała, kiedy Sam zdążył odpalić fajkę i zaciągnąć się
po raz pierwszy.
– Mówiłem ci, ktoś odkrył
Infibi. Zaczęły się dziać rzeczy dużo gorsze, niż te, które widzieliśmy do tej
pory.
Airi nie drążyła tematu, wiedziała, że i tak nic z
niego nie wydusi. Potrzebowała argumentów. Potrzebowała czegoś więcej, być może
wtedy zdoła pomóc i wróci do Luize, Maxa, do wszystkich tych, których zostawiła
za sobą.
– Nie mam ubrań, a w tym
stroju będę zwracać uwagę.
– Nikt cię nie zobaczy,
zostaniesz tutaj.
– Potrzebuje bielizny – odparła
stanowczo. – Jestem kobietą.
Sam przewrócił oczami. Chwilę jakby walcząc ze sobą,
zastanawiając się co zrobić, przybrał pozę nieco zgarbioną, niepewną i zupełnie
niepodobną do niego. Airi pomyślała, że ten świat zmienia, ujawnia słabości,
odkrywa duszę. Trzyma ją na dłoni. Wszystkie wady nabierają siły, a zalety
chowają się w mrok. Czy tak wyglądał świat dusz? Zagubionych, samotnych,
wadliwych dusz.
A co z nią? Ile upłynie czasu zanim jej ciało ukaże
słabość? Ile miała czasu by nacieszyć się tym, co pielęgnowała i uczyła się
przez laty. Siła woli, moc charakteru, dzika wolność serca i radość, która
przepełniała jej kruche serce. Delikatność – zwykła i jakże kobieca.
– Załatwię to. Pójdę do
miasta, na targ. Kupię ubrania, jedzenie. Tylko podaj mi rozmiar – uśmiechnął
się cwaniacko.
– Chyba sobie żartujesz!
– Nie, dlaczego? – spytał,
zaciągając się po raz kolejny. – Ty nie możesz opuszczać domu, a ja nie wiem
jakie ubrania będą na ciebie pasować. Wiesz, coś może być za duże, albo za
małe.
– Najmniejszy – warknęła,
podnosząc obolałe ciało z kanapy. – Przynieś drewno. Zapowiada się długa, zimna
noc.
– Oczywiście, księżniczko –
prychnął, po czym zwinnie ominął ją i wyszedł, trzaskając drewnianymi,
skrzypiącymi drzwiami.
Airi obmyła twarz, związała włosy w kucyk, dziękując
w duchu, że zawsze trzymała gumkę w kieszeni spodni, po czym ruszyła w stronę
kuchni.
Chatka nie była duża, ani też małe. Na dole znajdował
się salon, z regałami zapełnionymi starymi książkami, obok kuchnia i łazienka,
a na górze dwa małe pokoje. Airi nie zastanawiając się długo otworzyła lodówkę.
W środku znalazła tylko kilka pomidorów, śmierdzące, przeterminowane mleko i
kostkę masła. Westchnęła zrezygnowana. W jednej minucie ode chciało jej się
jeść.
Zajrzała do każdej szafki, w poszukiwaniu pieczywa,
ale go nie znalazła. Za to dostrzegła coś innego, okropny bród i zewsząd
zwisające pajęczyny. Świat może był inny, i może nie należała nigdy do
czyściochów, ale nie zamierzała spędzać całych dni w zakurzonym domu. Poza tym
co innego miała do roboty? Sam nosił drzewo i starał się rozpalić w kominku, a
ona zabrała się za porządki. Znalazła w łazience starą szmatkę, którą dokładnie
wypłukała pod bieżącą wodą, i zaczęła czyścić szafki. Nie miała żadnego płynu,
detergentu lub czegokolwiek, ale wcale jej to nie przeszkadzało. Znalazła się
dziczy i musiała radzić sobie tak, jak potrafiła.
Kiedy większość domu została dokładnie umyta, a
pajęczyny pościągane, w kominku na dobre zagościł ogień. Usiadła tuż obok, wyciągając
w jego stronę dłonie i stopy. Przyjemne ciepło otuliło jej zmarznięte kończyny.
Za oknem panowała już głęboka noc. Sam siedział na
jednym na kanapie, obracając w dłoni srebrny nóż. Kominek był jedynym źródłem
światła w ich domu, a obserwowanie go, wydawało się Airi jedynym rozsądnym
zajęciem.
Jej ciało zdążyło zdrętwieć od siedzenia na podłodze,
ale nie było zmęczone. Co dziwne, nie miała ochoty na leżenie w łóżku.
– Poczytaj. Masz masę książek
do wyboru.
Odwróciła się w stronę Sama. Siedział w rogu, gdzie
światło ognia docierało ostatnimi promykami. Jego twarz całkowicie skąpana była
w mroku, a jedynie srebrny nóż wyłaniał go z cienia.
– Nie mam ochoty – odparła,
krzyżując ręce na piersi. – Czy w Infibi się nie śpi? – spytała, już nieco
łagodniejszym tonem. Sam zmienił pozycję, rozprostowując nogi.
– W Infibi nie robi się wielu
rzeczy, zaczynając od spania, a kończąc na grach komputerowych. Trochę jesteśmy
zacofani, ale może uda mi się przemycić tu kiedyś laptopa. Myślisz, że zadziała
internet? – zaśmiał się wesołym, pogodnym głosem. Airi uśmiechnęła się
delikatnie.
– Tęsknie za moją kanapą – powiedziała,
podnosząc się z ziemi.
– Ja też. Była cholernie
wygodna.